Władca Na Smyczy (Part 4)

 


— Dotknąłeś mnie bez pozwolenia. — wypluwasz te słowa jak jad, jakby każde z nich miało mnie spalić żywcem. Głos masz niski, ostry, przecięty pogardą, tak lodowaty, że aż piecze.

Zanim zdążę cokolwiek powiedzieć, cokolwiek pomyśleć, chwytasz mnie za jaja, tak mocno, zdecydowanie. I zaczynasz je wykręcać, jakbyś chciała, żebym poczuł, co to znaczy łamać twoje zasady nie ciałem, tylko intencją. Palce zaciskają się na nich z precyzją kata, który nie musi używać noża, żeby bolało. Syczę przez zęby, czuję, jak całe moje ciało się napina, jak w karku pulsuje mi krew, jakbyś zaraz miała mi wyrwać duszę razem z tymi jajami.

— Chcesz spełnienia? — syczysz przez zaciśnięte zęby, z twarzą tak blisko, że czuję twój oddech na spoconym karku. — To je dostaniesz…. ale po mojemu.

Rzucasz to jak wyrok.

— Ręce na głowę. Już!

I ja to robię. Oczywiście, że to robię. Z unoszącym się bólem między udami, z pulsującą frustracją w żyłach, z sercem bijącym jak u chłopca przyłapanego na kradzieży. Składam ręce na głowie jak więzień. Bo wiem, że teraz już nie ma odwrotu. Bo wiem, że nie chodzi o przyjemność. Chodzi o pokutę.

— Nie waż się ich zdjąć. — warczysz taką ostrością, że aż zamieram. — Bo jak zdejmiesz, to wyjdziesz stąd pełniejszy, niż przyszedłeś. I to nie jest żart. Rozumiesz mnie?

Głos masz jak ostrze, cięty, bezduszny, niepozostawiający przestrzeni na wątpliwości. Brzmisz jak wyrok śmierci dla męskiej dumy i dla jakiejkolwiek nadziei, że to, co dzieje się teraz, będzie czymś więcej niż nauczką, wbitym piętnem, pamiątką wypaloną od środka.

— Chcesz spełnienia? — rzucasz przez zaciśnięte zęby, klepiąc mojego kutasa z siłą, która nie ma nic wspólnego z pieszczotą. Dłoń uderza o niego raz, potem drugi — twardo, płasko, jakbyś chciała sprawdzić, ile jeszcze może znieść, zanim pęknie albo ja pęknę. Ból jest ostry, nagły, ale nie do końca niepożądany. Bo w tej pokręconej grze wszystko, co robisz, krzyczy "należysz do mnie", a to rozrywa mnie bardziej niż ból.

— Chcesz orgazmu? To go dostaniesz. — ciągniesz z tą ironią, tą zimną satysfakcją w głosie, jakbyś wiedziała, że właśnie w tej chwili grzebiesz resztki mojej kontroli.

Uderzasz znowu, mocniej, a jaja są tak pełne, że aż pulsują, jakby miały wylać się same, jakby ciśnienie w nich przekraczało granice fizyki. Kutas boli — autentycznie boli — po tych dziewięciu dniach, po każdej sekundzie, którą spędziłem na skraju. Mimo bólu, czuję falę orgazmu, napływającą jak tsunami. Zaczyna się w podbrzuszu, idzie wzdłuż kręgosłupa, jakby moje ciało próbowało osiągnąć szczyt bez pozwolenia, bez wytrysku, bez ulgi.

I wtedy uświadamiam sobie, że to ty mnie do tego doprowadzasz. Ty trzymasz ten moment w dłoni. A ja jestem tylko mięsem, które reaguje, które błaga, które już dawno przestało być mężczyzną, a stało się narzędziem twojej woli.

I kurwa…
Nie chcę niczego więcej.

— Aaaaah… kurwa… proszę… nie przestawaj… — jęknąłem, chociaż to już nie był jęk, tylko coś między szlochem a skowytem. Głos mi się łamał, jakby każde słowo musiało się przeciskać przez gardło zaciśnięte strachem i pragnieniem. Czułem, że tracę panowanie, że to już nie jestem ja. Zostało tylko ciało, napięte do granic, drżące, przykute do tego krzesła wolą, która już dawno przestała być moja.

— AAAAAAh, nie przestawaj… błagam… — oddech rwał się w kawałkach, klatka piersiowa unosiła się w spazmach. Ból rozlewał się po podbrzuszu, przenikał do kręgosłupa, ale tam, pod tym wszystkim, rodziło się coś potężniejszego. Orgazm, ten niechciany przez rozsądek, ale wymodlony przez ciało. Budował się, mimo wszystkiego. Mimo ciosów, mimo wstydu, mimo palącego, dusznego upokorzenia. Jak fala, co już nie pyta o zgodę. Szła przez uda, przez brzuch, przez kręgosłup aż do karku, gdzie mięśnie pulsowały jak napięta struna.

— Przepraszam… przepraszam… ja nie chciałem… proszę cię, nie zatrzymuj się… proszę, błagam… — język miałem ciężki jak ołów, a słowa leciały same, bez filtra. Jakby to była ostatnia modlitwa człowieka, który wie, że nic nie zależy od niego, że wszystko, co może zrobić, to prosić.

— Kocham to… kocham cię… proszę… pozwól… tylko raz… błagam cię, Pani… — syczę przez zaciśnięte zęby, walcząc z napływającą falą, która nie pyta, czy wolno. Kutas pulsuje w rytmie serca, tak przepełniony, że boli od samego istnienia. Jaja napięte jak kamień, skóra aż gorąca, całe ciało drży konwulsyjnie, jakby każde uderzenie krwi miało rozsadzać mnie od środka.

Ból i rozkosz mieszają się tak mocno, że nie wiem, czy właśnie umieram, czy się spełniam. Nie wiem, czy krzyczę z ekstazy, czy z bólu. Ale wiem, że jeśli teraz przestaniesz — pęknę. Dosłownie się rozpadnę. A jeśli nie przestaniesz…

Ty nie przestajesz., wprost przeciwnie. Twoja dłoń przyspiesza, uderzenia są coraz mocniejsze, brutalniejsze, niemal sadystyczne, a ja już nie wiem, czy krzyczę, czy płaczę. Ciało mi się wyrywa, wygina na tym krześle jak w konwulsjach, ale ręce nadal trzymam na głowie. Zaciskam palce aż do bólu, próbując nie puścić, bo wiem, że każde nieposłuszeństwo kosztowałoby mnie więcej niż ten upadek, który właśnie nadchodzi.

— Nie… nie… kurwa… nie dam rady… — głos mam zdarty, prawie nie do poznania. — Pani… ja… ja zaraz… błagam…

Ty nie słuchasz, albo słuchasz i właśnie to cię napędza. Twoja dłoń uderza o mojego kutasa raz za razem, mokrego, nabrzmiałego, czerwonego jak płonący żar, gotowego wybuchnąć. I nagle — już nie mam wyboru. Nie ma ratunku.

Eksploduję.

Dosłownie. Sperma wylatuje ze mnie w potężnych strzałach, z siłą, której nie pamiętam, z dzikim, rozpaczliwym skurczem, który przerywa wszystko — oddech, myśli, rzeczywistość. Ciało mi się trzęsie, biodra same się unoszą, nie panuję nad sobą, a ty dalej mnie trzymasz. Nie przestajesz. Patrzysz, jak się rozpadam, jak moja sperma brudzi wszystko — twoją dłoń, moje uda, nasze ciała, krzesło, podłogę. Rozlewa się po mnie jak hańba, jak ulga, jak kara.

To nie jest zwykła ejakulacja. To erupcja tłumionej dumy, rozdarcie serca i ciała naraz. Czas się zatrzymuje, a ja nie jestem już mężczyzną. Jestem tylko powłoką, pustym ciałem, które oddało wszystko. Wszystko tobie.

Wciąż drżę. Z oczu lecą mi łzy. Nie wiem, czy z bólu, czy z tej przerażającej, niepojętej ulgi. Oddycham jak po utonięciu. Ciało opada na krzesło jak worek kości. I tylko jedno mam w głowie: Zrobiłaś ze mną dokładnie to, co chciałaś. A ja ci za to dziękuję.

Mimo ulgi, która rozlała się po mnie jak fala ciepła po burzy, mimo tego obezwładniającego skurczu, który wyrwał mi duszę przez kutasa, mimo tego, że drżę jeszcze cały, jakby coś we mnie pękło nieodwracalnie — ty nie przestajesz.

Twoja dłoń dalej mnie trzepie. Ruchy są bardziej metodyczne, bardziej wyrachowane. Nie już po to, by mnie doprowadzić — tylko po to, żeby mnie zniszczyć.

— Co, myślałeś, że to wszystko? — pytasz tym swoim głosem, przesiąkniętym dumą, ironią, zadziornym triumfem, jakbyś właśnie wygrywała w grę, której nawet nie pozwoliłaś mi zrozumieć. — Ja chcę więcej. Nie jesteś tu po to, żeby dostać ulgę. Tylko po to, żeby dawać. Więc dawaj. Jeszcze raz.

— Nie mogę… proszę… już nie… — jęczę, ale to słabe, żałosne, i sam to czuję. Bo przecież nie mam żadnej mocy, żeby cię powstrzymać. Ty nadal trzepiesz, a mój fiut — czerwony, nadwrażliwy, wciąż oblepiony spermą, której nawet jeszcze nie zdążyłem poczuć do końca, próbuje się bronić, ale ty go nie słuchasz. Ty nigdy nie słuchasz, kiedy twoje pragnienie mówi głośniej niż moje granice.

— On już ma dość? — pytasz słodko, kładąc głowę lekko na bok, jakbyś się naprawdę troszczyła, ale oczy ci błyszczą. Nie współczuciem. Władzą. Chciwością. Rozkoszą z tego, że mnie łamiesz.
— To dobrze. Bo ja właśnie wtedy mam ochotę najmocniej. Wtedy, gdy już nie masz siły. Gdy twoje ciało mówi ‘dość’, a ty i tak się poddajesz. Dajesz mi drugą porcję, piesku. I nie przerywaj, dopóki nie każę.

Mój kutas wręcz krzyczy. Boli od samego dotyku. Każdy ruch twojej dłoni to nowe ukłucie, jakbyś trzepała obnażoną ranę. A mimo to… mimo to zaczyna znowu twardnieć. Niewiarygodne. Niemożliwe, ale robi to. Jakbyś miała władzę nie tylko nade mną, ale nad samą fizyką.

Drżę. Spocony. Upokorzony. Cały we własnej spermie. Wbity w to krzesło. Oddycham płytko.

I tylko jedno wiem na pewno, jeśli doprowadzisz mnie do drugiego orgazmu…To już nie będę miał czego ci oddać. Bo wtedy zostanę ci już tylko ja — złamany.

Drażnisz główkę. Wiesz, że już nie mogę. Wiesz, że to nie jest przyjemność, tylko czysty, palący ból. A mimo to — nie przestajesz.

Czubkiem palca, z tą swoją chorą, perfidną precyzją, przesuwasz po najbardziej nadwrażliwym miejscu, dokładnie tam, gdzie skóra już nie wytrzymuje dotyku, gdzie nerwy płoną jak żywe mięso. Z okrucieństwem godnym królowej egzekucji.

— Nie… błagam… kurwa… dość… — rzucam się na krześle, całe ciało wygina mi się w spazmach, odruchowo próbuję odsunąć biodra, cofnąć się, uciec, ale nie ma gdzie. Nie ma przed kim. Bo to ty. A przed tobą nie ma ucieczki.

Fiut, który po pierwszym orgazmie opadł — czerwony, obolały, upokorzony, jak zmasakrowany wojownik, który nie ma już sił wstać — teraz… stoi dla ciebie. Drży przy tym jak ja — jakby sam nie był pewien, czy to erekcja, czy agonia. Bo twoja obecność to rozkaz głębszy niż ból, silniejszy niż granice ciała.

Ja sam drżę jak po gorączce. Cały mokry, oblepiony potem i hańbą, z zaciśniętą szczęką, z sercem walącym jakby właśnie miało się zatrzymać. Ręce nadal trzymam na głowie. Bo tak kazałaś. Bo mimo że wszystko mnie boli, mimo że granice pękły, wciąż się słucham.

A ty?

Śmiejesz się cicho z satysfakcją ze mnie złamałaś.

— O, już nie taki dumny, co? — mówisz z tą swoją słodką pogardą. — Jeszcze chwilę temu byłeś panem świata. A teraz patrz, trzęsiesz się jak szmata. I nadal siedzisz. I nadal mnie słuchasz.

Palec znowu dotyka główki.

— Przestań… błagam… ja już nie potrafię… — głos urywa mi się w połowie, drży, jakby każda sylaba miała się zaraz rozpaść w powietrzu. Nie wiem już, czy to jęk, czy prośba, czy tylko echo bólu, który nie ma dokąd uciec.

— Proszę cię… już nic nie zostało… — słowa plączą się z oddechem, z tym chaotycznym drżeniem, które nie jest już podnieceniem, tylko czystym, zwierzęcym wyczerpaniem.

I właśnie wtedy dociera do mnie, że granica dawno przestała istnieć. Że wszystko, co miało być moją siłą, dawno już ci oddałem. Nie przez przymus. Nie przez rozkaz. Dobrowolnie. Zabrałaś wszystko — władzę, dumę, kontrolę.

Czuję to znowu, mój własny organizm się ze mnie śmiał. Jakby nie obchodziło go, że jestem na granicy wyczerpania, że drżę, że błagałem, że wypłakałem wszystko, co miałem w gardle. Bo czuję, jak zbiera się kolejny orgazm.

Skurcze znów zaczynają gdzieś w dole brzucha, pod napiętym, obolałym mięśniem, który już przecież miał się poddać. Głowa opada mi na pierś, oczy się zamykają same, a każdy centymetr mojego ciała szarpie się między błaganiem o koniec a błogosławieństwem tej pierdolonej rozkoszy, która znowu zaczyna narastać.

— Nie… proszę… ja nie wytrzymam… — szepczę już bez siły, a w moim głosie nie ma już żadnej dumy, żadnej męskości, żadnej maski. Zostało tylko ciało. I ty.

Ty, która nadal mnie dotykasz. Ty, która się nie zatrzymujesz. Ty, która właśnie wtedy, gdy myślę, że już nic ze mnie nie zostanie — wyciągasz jeszcze więcej.

Drżę. Kutas znowu się podnosi, ledwo, niepewnie, jak zbity pies, który nie rozumie, czemu znowu chce wrócić do ręki, która go bije. Jest czerwony, nadwrażliwy, obolały — a mimo to pulsuje, jakby miał jeszcze coś do oddania.

To się nazywa wymuszony orgazm. Ten stan, w którym ciało jest zmęczone, kutas boli przy każdym dotyku, skóra piecze jak po oparzeniu, a mięśnie rwą się przy najmniejszym drgnięciu… a mimo to coś w środku znowu się podnosi. Znowu wchodzi na tę samą spiralę szaleństwa. Nie chcę tego, może kurwa chce, sam już kurwa nie wiem czego chce przy tobie.

Czuję to znajome, błogie uczucie przed orgazmem — to nierealne rozluźnienie, jakby ciało na chwilę zapomniało, że boli, że cierpi, że ma dosyć. Jakby ta jedna ostatnia fala miała zatopić wszystko. I zatapia.

— Nie… nie znowu… kurwa… — jęczę, głos mi się załamuje, barki drżą, biodra szarpią się do przodu, jakby miały wyrwać się spod twojej dłoni.

Strzelam. Znowu. Drugi raz.

Nie tak obficie jak wcześniej, nie z takim impetem, ale wystarczająco. Wystarczająco, by sperma zalała twoją dłoń, ciepła, gęsta, upokarzająca. Skurcze są słabsze, ale głębsze. Bardziej emocjonalne niż fizyczne. Jakby każde pulsowanie było krzykiem ciała, które nie wie, czy właśnie dostało dar… czy zostało całkowicie pokonane.

I tylko jedno mam w głowie, kiedy opadam z jękiem na oparcie krzesła, gdy oddech rwie się jak po topieniu: Zabrałaś wszystko. A ja ci za to dziękuję.

— Czyli jednak ci się udało. — mówisz cicho, z tym swoim przeklętym uśmiechem w głosie. Nie triumfalnie. Nie złośliwie. Tylko jakbyś właśnie potwierdziła fakt, który od dawna był nieunikniony. Jakbyś tylko dopisała ostatnią kropkę pod zdaniem, które ja pisałem łzami, bólem i błaganiem przez dziewięć dni.

A ja…płaczę. Po prostu… łzy same lecą, cicho, bez oporu, jakby wypływały z miejsca, którego już nie potrafię chronić. Bo to miało być spełnienie. Po dziewięciu dniach miało być błogosławieństwo, miało być katharsis. A jest tylko ból. Kutas boli tak bardzo, że aż mnie mdli. Skurcze jeszcze pulsują w podbrzuszu, jak echo przemocy, której chciałem… i się bałem… i której, kurwa, potrzebowałem.

Po dziewięciu dniach… miało być spełnienie. Ulga. Wolność. A zamiast tego czuję się rozbity. Nagi. Oczyszczony do bólu. Jakbym właśnie oddał wszystko, co mnie kiedyś budowało, i został tylko fundament — miękki, roztrzęsiony, twój.

I ty to widzisz. Bez słowa, bez cienia wahania, wycierasz swoją rękę w moją twarz.

Sperma — jeszcze ciepła, lepka, gęsta — rozmazuje się po moim policzku, ustach, brodzie. Czuję jej zapach, czuję jej smak, czuję własne upokorzenie w fizycznej formie. Jak podpis złożony na mojej twarzy, jak pieczęć, którą zostawiasz nie dlatego, że musisz, tylko dlatego, że możesz.

Jestem cały w niej. Na klatce, na udach, na brzuchu, a teraz i na twarzy. Jakbym był tylko naczyniem do wyładowania i przypomnieniem, że nic, co moje, nie należy już do mnie.

— Teraz wyglądasz, jak powinieneś. — mówisz cicho, z tą jedwabistą złośliwością, która wbija się we mnie mocniej niż twoje palce, język, czy zęby. — Brudny, własnym upadkiem.

I masz rację, choć wciąż masz ten wyraz kontroli, chłodnej satysfakcji i bezczelnej wyższości, coś się zmieniło. Nie jesteś już tak wściekła. Jest cień spokoju w twoich oczach, coś jak zadowolenie. Jakbyś spojrzała na swoje dzieło i uznała je za… wystarczające.

I właśnie wtedy czuję ulgę. Nie dlatego, że przestało boleć, bo wciąż boli. Kutas pulsuje jakby miał sam się oderwać. Twarz oblepiona moją hańbą, ciało całe w drżeniu, ale dlatego, że widzę, że już nie jesteś zła. Bo kiedy twoja złość znika, choćby na moment, to znaczy, że zrobiłem dobrze, byłem posłuszny. Dałem ci wszystko, czego potrzebowałaś. I jeśli przez to mam płakać, jeśli za to mam być brudny, połamany i roztrzęsiony… to, kurwa, warto.

Siadasz na kanapie z gracją, z tym spokojem osoby, która nigdy nie straciła kontroli. To wszystko, co się wydarzyło, było tylko rytuałem. Twoją rutyną. A ja kolejnym ciałem, które trzeba było złamać, żeby znów wszystko wróciło na swoje miejsce.

Obolały zsuwam się z krzesła, delikatnie, jakby w zwolnionym tempie. Każdy mięsień piecze. Kutas boli tak, jakby był przeciążony do granic fizycznej możliwości. Uda mi drżą, ramiona mam0 napięte, a skóra lepka od potu i spermy, ale nie mam w sobie żadnego oporu. Nie chcę uciekać. Nie chcę się skarżyć. Po prostu… przesuwam się. Upadam na kolana. Przesuwam się do twoich stóp. Tam, gdzie powinienem być. Dotykam czołem podłogi, a potem unoszę głowę i opieram ją o twoje stopy. Oddycham głęboko i po raz pierwszy od dziewięciu dni… czuję się spokojny.

Jednak nie tak powinienem ci dziękować za to co zrobiłaś dla mnie, więc zaczynam lizać.
Twoje stopy, twoje palce, skórę pobrudzoną moją własną spermą. Zlizuję ją jak ofiarę, nie jako fetysz, chociaż może też trochę, bardziej jako czyste, głębokie podziękowanie.

Za to, że mnie nie oszczędziłaś, za to, że mnie ukarałaś, za to, że nie przestałaś, kiedy błagałem. I za to, że dzięki temu znów wiem, kim jestem.

Sperma jest słona, ciepła, obrzydliwie znajoma, ale nie robi mi to różnicy. To moja hańba, moje upokorzenie. A jeśli mam go przyjąć z powrotem, w milczeniu, z językiem przy twoich stopach, zrobię to. Bo właśnie wtedy czuję się najbliżej ciebie. I choć jestem nagi, obolały, cały w spermie i łzach — nigdy nie byłem bardziej oddany.

— Spójrz na mnie. — twoje słowa przecinają ciszę jak nóż. Nie musisz krzyczeć. Wystarczy ten ton. Ta niewidzialna smycz, którą właśnie znów zaciskasz na mojej szyi.

Podnoszę głowę, z wahaniem i ze strachem, który wbija mi się w kręgosłup przy każdym centymetrze, jakby samo spojrzenie na ciebie było niezasłużonym przywilejem. I kiedy wreszcie moje oczy spotykają twoje, ty walisz mnie z liścia.

Głowa odskakuje w bok, a skóra płonie. Usta rozchylają się z szoku.

— Nigdy więcej nie próbuj przejmować kontroli. — mówisz cicho, jak wyrok. Bez krzyku. Bez emocji. Jakbyś przypominała mi zasady, które znałem, ale ośmieliłem się złamać.

Siedzę tam, na kolanach, z głową opuszczoną, z policzkiem piekącym, z kutasem jeszcze pulsującym bólem, z twarzą oblepioną spermą, z językiem, który przed chwilą zlizując ją z twoich stóp, pokutuje, bo kiedy próbuję przejąć kontrolę — grzeszę. A kiedy jestem twój — wszystko ma sens.

— Przynieś mi ubrania do łazienki. — rzucasz z tej kanapy, na której siedzisz jak bogini po uczcie, niewzruszona, spokojna, brudna moją spermą — ale z dumą, nie z zażenowaniem.

Twoje spojrzenie nie zostawia przestrzeni na pytania.

— Bo nabrudziłeś. — dodajesz z chłodną wyższością, poprawiając włosy, jakby to była tylko kosmetyczna uwaga. — Nie zamierzam tak stąd wyjść. — kończysz lodowato, spoglądając na mnie z góry jak na sługę, który zapomniał o swoich obowiązkach.

A ja już ruszam. Pełznę, obolały, klejący się, pokryty wszystkim, co właśnie oddałem. Bo nic na tym świecie nie jest ważniejsze niż twoja godność.

 

 

 

Komentarze

Popularne posty